Ostatnia z nowości Phonogram Unit sprawia wrażenie soundtracku do nienakręconego filmu. Na jego obraz składa się melorecytacja, równy, rockowy rytm kontrabasu i perkusji, wreszcie roztańczone na pogłosie, nie bez elementów psychodelii, gitara i trąbka. Kolejne odcinki tej opowieści rosną w czasie. Ta pierwsza jest ledwie zajawką, ta ostatnia trwa ponad dwanaście minut. Dramaturgia budowana jest bardzo powoli. Gdy w końcu dopada nas wartka akcja, a film naprawdę nabiera rumieńców, album kończy się zgrabnym ruchem edytorskiego skalpela.
Po krótkim gemie otwarcia, w trakcie drugiej odsłony zdaje się, że odbywamy spacer mrocznym nadbrzeżem. Historia jest zdecydowanie niewesoła, pachnie miejskim bluesem zdobionym gitarą i trąbką. W części trzeciej pojawiają się pierwsze, intrygujące komplikacje. Swawoli kontrabasowy smyczek, gitara nabiera sfuzzowanego brzmienia i łyka spore porcje kwasu, perkusja zagęszcza ścieg, trąbka płynie coraz masywniejszym pogłosem, a głos uderza w bardziej dramatyczne tony. W ostatniej części muzycy upraszczają fakturę rytmu, ale łamią go bezustannie, gitara preparuje, a zatubowana trąbka sączy cool-jazzowe melodie. Głos na chwile milknie. Mglista atmosfera poranka po kolejnej trudnej nocy daje się wszystkim we znaki, ale tempo i poziom kwasowości ekspozycji niespodziewanie rosną. Finał, jako się rzekło, sprawia wrażenie nagłej śmierci. Andrzej Nowak